Martyriowe

wydarzenia

Pielgrzymka Włochy 2018

W niedzielny poranek, drugiego września, przed kościołem MBKM w Fordonie autokar z kompletem pielgrzymów czekał już tylko na znak do odjazdu. Żegnani czułym spojrzeniem Tej, która przybyła do naszej parafii w kopii jasnogórskiej ikony, pełni ufności w Jej matczyną opiekę, po krótkiej modlitwie ruszyliśmy w daleką drogę.

Jednoetapowy przejazd przez Polskę, Czechy, Austrię i Włochy nie był taki straszny. Następnego dnia rano całkiem przytomni przekraczaliśmy warowną bramę średniowiecznego Asyżu. Zwiedziliśmy miejsca związane z życiem i działalnością świętego Franciszka i świętej Klary. Po dziewięciu godzinach wspinania się krętymi uliczkami tego urokliwego miasta na górze, udaliśmy się do Casci – miejsca wiecznego spoczynki świętej Rity. Zajrzeliśmy również do jej rodzinnego domu w Roccaporena. Byliśmy w cudownym ogrodzie i wdrapaliśmy się, prawie wszyscy, na bardzo stromą górę, na szczycie której święta spędzała wiele czasu na modlitwie. Było warto.

Jeszcze tego samego dnia czekała nas droga do Lanciano, miejsca pierwszego cudu eucharystycznego i do Serracaprioli, gdzie w maleńkim pobielanym przyklasztornym kościele modlił się żarliwie, młody wtedy jeszcze, ojciec Pio. Z miejscem tym związana jest też ciekawa historia ojca Matteo d`Agnone, którą przybliżył nam posługujący w parafii polski kapucyn ojciec Andrzej.

Tuż przed godziną dwudziestą drugą dotarliśmy do hotelu „Vista Bella” w San Giovanni Rotondo. Czym jest San Giovanni Rotondo objaśniać za wiele nie trzeba. Jest tu szpital „Dom ulgi w cierpieniu”, nowoczesny kościół – krypta z przepięknymi mozaikami, średniowieczny kościółek z przyklejoną do niego znacznie późniejszą bazyliką i tysiączne zastępy figur w habitach widoczne na placach, na wystawach sklepowych, w hotelach, na ulicach, a wszystko to za sprawą jednego z najbardziej rozpoznawalnych świętych. Świętego ojca Pio. Dzięki uprzejmości ojca Zbigniewa, oczywiście kapucyna i do tego posługującego wcześniej w Bydgoszczy, zapoznaliśmy się z ciekawymi faktami z życia ojca Pio, zobaczyliśmy miejsca jego posługi i odpoczynku oraz przedmioty, którymi posługiwał się za życia.

Po południu, cały czas przy pięknej pogodzie, chociaż w San Giowanni Rotondo powietrze jest raczej chłodne z powodu częstych wiatrów, pojechaliśmy eurotimowym autokarem na szczyt góry zwanej Górą Świętego Michała Archanioła, gdzie on sam się objawił.

Zmierzchało już, we Włoszech dzień kończy się gwałtowniej niż u nas i zaraz robi się ciemno, gdy po raz kolejny rozpoczynaliśmy nocny przejazd. Jakie było nasze zdziwienie, gdy około północy autokar zatrzymał się w miejscu, o którym trudno byłoby powiedzieć, że związane jest z osobą kolejnego świętego. Rozświetlony nadmorski bulwar porosły pysznymi palmami, dziesiątki osób, często z małymi dziećmi, tętniące życiem kafejki i restauracje. Otrzymaliśmy w bonusie dwie godziny wolnego czasu. Super! Większość z nas poszła od razu na filiżankę dobrej włoskiej kawy, bo co innego można zrobić o takiej porze. Ale znaleźli się i tacy, którzy woleli w wolnym czasie pochlapać się w ciepłej wodzie. W całkowitych ciemnościach zanurzyliśmy się w czarnych jak atrament odmętach Adriatyku. Woda gładka jak stół, więc pływanie wielka rozkosz, tylko co tak obrzydliwie obślizłego musnęło ramię jednego z kąpiących się? Jakaś zakochana meduza złożyła swój upiorny pocałunek.

Księżyc dryfował jeszcze po gwiaździstym niebie, gdy autokar się zatrzymał. Stał może dwie godziny na opustoszałej o tej porze ulicy, co dla niektórych zdawało się być wiecznością. Na szczęście padła komenda: „Idziemy”. Zapewne wielu z nas Pietrelcina kojarzyła się z małą wioszczyną zagubioną wśród gór. Nic bardziej mylnego. Okazała się raczej niedużym miasteczkiem z okazałym kościołem, z zadbanymi ulicami i z siecią licznych barów i knajpek. Podążając w stronę drugiego kościoła na skraju Pietrelciny, gdzie sprawowana była Eucharystia, zajrzeliśmy do kilku filigranowych jednoizbowych domostw stanowiących kiedyś własność rodziny ojca Pio.

Przed opuszczeniem Pietrelciny obowiązkowe cappucino z czekoladowym croissantem i via Neapol. Takiego harmidru jak w mieście księdza Dolindo Ruotolo dotąd nie spotkaliśmy, a przechodzenie przez jezdnię po pasach to jak rosyjska ruletka, więc co niektórzy zamykali oczy albo udawali. Wytchnieniem dla duszy i ciała okazał się kościół po wezwaniem Matki Bożej z Lourdes i świętego Józefa. W bocznej nawie złożono doczesne szczątki księdza Dolindo. Za jego sugestią pielgrzymi mają potwierdzać prośby pukaniem w sarkofag.

Po Neapolu czekały na nas jeszcze Pompeje, ale nie te starożytne z ruinami pokrytymi warstwą lawy i tufu wulkanicznego. Nam Pompeje kojarzyły się już bardziej z nowenną pompejańską i z sanktuarium Matki Bożej Różańcowej.

Zmęczeni, ale szczęśliwi dotarliśmy na obrzeża Rzymu na nocleg. W nocy musiała nad Rzymem przejść ulewa, bo było bardzo mokro i niebo całe w chmurach, ale gdy dojeżdżaliśmy do centrum Wiecznego miasta, słońce wyjrzało na powrót i do końca dnia już nas nie odstąpiło. Zwiedzanie stolicy Włoch rozpoczęliśmy od Bazyliki świętego Piotra, gdzie przy krypcie Jana Pawła II odprawiona została Msza święta. Następnie obejrzeliśmy bazylikę z balkonu pod kopułą. Przewodnik poprowadził nas do wewnętrznej windy, która wyniosła nas aż na dach bazyliki, by dalej schodami dotrzeć na szczyt kopuły. Zapierało dech w piersiach na widok rozciągający się z tego miejsca. Będąc w Rzymie nie zobaczyliśmy co prawda papieża, ale byliśmy w muzeach watykańskich. Przemieszczając się spacerkiem po rzymskich zaułkach, dotarliśmy do upragnionej kawiarni z prawdziwym włoskim tiramisu i takąż kawą. Wyjątkowo na nocleg wróciliśmy nie autokarem, ale włoskim pociągiem z dworca Termini.

Chyba części pielgrzymów było mało wrażeń i zmęczenia, bo wybrali się powtórnie do centrum, by uczestniczyć w nocnym biegu ulicami Rzymu. Okazali się wcale skuteczni.

Przed nami jeszcze jeden nocleg na włoskiej ziemi i wracamy do Polski. Po drodze zatrzymaliśmy się przy plaży, tym razem nad Morzem Śródziemnym, gdzie również nie omieszkaliśmy zażyć błogiej, leczniczej kąpieli solankowej.

W porze kolacji byliśmy już w Monselice. Mała miejscowość, a ruch jak na Marszałkowskiej. Okazało się, że rozpoczęło się doroczne świętowanie odkładane trzykrotnie z powodu złej pogody. Trzeba mieć szczęście, by tak zaplanować pielgrzymkę i trafić na taką okazję. A działo się w tej małej mieścinie więcej niż w niejednym mieście wojewódzkim, zważywszy rozmiary miasteczka i czas przeznaczony na nocny festyn. Rano nie było już najmniejszego śladu po imprezie, która trwała raptem kilka godzin.

Posileni dobrym włoskim śniadaniem i pokarmem z nieba w przydrożnej świątyni dotarliśmy szczęśliwie do domu.